
Co robić w przypadku wylądowania na drzewach?
Ponieważ glajciarzy można z grubsza podzielić na tych, którzy siadali na drzewach (zdobywając przy tym sprawność dendrologa) i tych, którzy dopiero będą to robić, chciałbym z tymi drugimi podzielić się garścią spostrzeżeń z tym związanych. Nie jestem pod tym względem zielony - mam na sumieniu siedem drzew zaliczonych podczas pięciu "przydrzewień". Powodów do takiego lądowania może być kilka:
złożenie się skrzydła i niekontrolowane spadanie, w tym przypadku las jest naszym sprzymierzeńcem - niejednemu już uratował tyłek; świadomy wybór, np. przy przewiewaniu pilota na zawietrzną - lepiej ściągać do nocy glajta z drzewa niż parę tygodni później ściągać gips; niedolot, najczęściej spowodowany przeciwnym wiatrem lub silnym duszeniem. Może być pewnie jeszcze parę innych powodów, ponieważ ludzka wyobraźnia nie zna granic i na pewno ktoś wymyśli taki numer, na który nie wpadnie na nawet pisarz science-fiction po pijaku. Ale wracając do tematu - widzimy, że przydrzewimy. Zachowujemy spokój, nic strasznego, paru już to przeżyło. Drzewa są z góry nad podziw miękkie. Jeśli lecieliśmy pod wiatr, musimy liczyć się z tym, że tuż nad lasem wiatr osłabnie i przyśpieszymy, jeśli bez wiartu lub z nim to i tak mamy prędkość. Im szybciej lecimy, tym trudniej będzie nam złapać pierwsze gałęzie, dlatego uderzamy w nie wyprostowanymi (ale bez przesady, kolana lekko ugięte) i złączonymi (koniecznie) nogami, ręce krzyżujemy przed twarzą (wyglądamy pewnie jak piracka flaga, bo na pewno mamy jeszcze wielkie oczy, ale i tak nikt na to w takiej chwili nie zwróci uwagi). Jeśli jest to gęsty las iglasty, to smyrniemy po paru chojakach, aż któryś zdecydowanie nas wyhamuje, natomiast jeśli drzewo było liściaste, to przebijemy się do grubszych gałęzi, niezależnie czy to gałąź, czy pień, walimy w nie nogami (dalej złączonymi, bo inaczej się smutno skończy) i łapiemy się, czego się tylko da. Jeśli nic nam się nie stało, kontemplujemy przez chwilę naszą sytuację (użycie słów uważanych powszechnie za obelżywe można uznać za usprawiedliwione), a następnie kombinujemy jak, zejść. W przypadku kontuzji (to takie eufemistyczne określenie, w protokole Paralotniowych Mistrzostw Polski '99 trzem pilotom, którzy mieli połamane kręgosłupy zamiast punktów wpisano "kontuzja") zawiadamiamy kogo się da przy pomocy radia, komórki lub gwizdka. Jak nie mamy wyżej wymienionych przedmiotów, to pechuńcio - kiedyś może nas znajdą (ponoć nasiona szyszek i orzeszki bukowe są jadalne), ja w każdym bądź razie doradzałem, żeby mieć. No więc jesteśmy cali, odreagowaliśmy złość i wisimy. Jeśli się nie da dociągnąć do pnia, to możemy rozpuścić spadochron i po nim zejść (ale nie włazimy do środka - znam jednego, który całą noc nie mógł z niego wyleźć). Dobrze jest mieć przy sobie ok. 20 m linki, którą można wciągnąć linę od tych, którzy chcą nam pomóc z dołu. Przyda się też umiejętność zjazdu na karabinku z półwyblinki. Posiadanie małej piłki do drzewa też jeszcze nikomu nie zaszkodziło (porządna, składana piłka z dobrej stali jest miłym prezentem imieninowowo-urodzinowym dla kolegi-glajciarza). Przed ściągnięciem glajta z drzewa lepiej rozkręcić delty i rozpuścić linki, mniejsza szansa, że się rozerwie.
Półwyblinka 
|